W pierwszej linii frontu pod Lwowem... Unikatowy zapis pamiętnika oficera 10 p.p.
"Batalion nasz rusza do natarcia. Wreszcie odzywa się artyleria i broń maszynowa nieprzyjaciela. (...) Ludzi nie trzeba było popędzać, ruszyli do przodu jak szaleni. (...) Powiedziałem sobie:- Teraz wiem, o co walczę i mogę umrzeć za Polskę. Przecież już tak dawno przysięgałem Jej wierność i Jej obronę. Jestem ochotnikiem w tej walce!
Równocześnie przypomniała mi się kochana matka, siostry, bracia, piękny Cieszyn, rodzinna Ropica, inwalida wojenny Gajdaczek i inni koledzy i przyjaciele, i uświadomiłem sobie, że chcę żyć jeszcze i wrócić do tego kraju ojczystego, do Ropicy, na ukochany wolny polski Śląsk Cieszyński. Świadomość i pragnienie tego zadziałały i chociaż pociski cekaemów ukraińskich gwizdały nad naszymi głowami, byłem już zu pełnie spokojny. (...)
Wykorzystuję tę chwilę, krzyczę znów: - Szturm! - i ruszamy do ataku. Obok mnie Tomala, Szotkowski i Cieślar. Przebiegliśmy tak może 70 kroków. Słyszę krzyk - o Jezu! - i Cieślar pada na śnieg. Był na miejscu martwy. Pada nasz drugi granat artyleryjski niedaleko nieprzyjacielskiego kulomiotu. Równocześnie leżący koło mnie Janek Tomala zrywa się nagle bez mego rozkazu, z granatem w ręku biegnie około 50 kroków i rzuca granatem w kierunku kułomiotu. Granat eksplodował dosyć daleko przed celem. Wtedy Tomala zrywa się ponownie, rzuca drugi granat już ze skutecznej odległości, lecz pada martwy, przeszyty całą serią pocisków. Granat Tomali eks ploduje i kulomiot zamilkł. Podrywam więc pluton i gonimy uciekających Ukraińców.
(...) Janek Tomala, mój ordynans leżał nieopodal na śniegu na wznak z otwartymi oczami. Zamknątem mu powieki i pomodliłem się gorąco nad jego zwłokami.
Mocno i głęboko utkwił mi w pamięci ten chrzest bojowy w zmartwychwstającej Polsce, to starcie w Kiernicy. Pamiętam wciąż każde drgnienie nerwów i serca w tym boju. Chodziło przecież o dochowanie wierności przysiędze, którą tak uroczyście składałem w sztubackiej konspiracji na zbiórce nad Olzą w Cieszynie. Byłem dumny z tego, że nareszcie mogę walczyć o prawdziwą niepodległość Polski.
Wszyscy żołnierze mego plutonu dobrze i sumiennie spełnili wówczas swój żołnierski obowiązek. A szeregowiec Janek Tomala, który rzucił się z granatami w ręku na nieprzyjacielski kulomiot, był prawdziwym bohaterem. Poświęcił się dla nas wszystkich z plutonu.
Groby dla poległych w tej bitwie Polaków i Ukraińców zostały wykopane pod unicką cerkwią w Kiernicy. Zostali pochowani blisko siebie. Wszyscy byli już tam, gdzie nie ma już zabijania i gdzie nie ma już krwawych sporów o graniczne powiaty oraz o graniczne miedze. Batalion, na czele z dowódcą, zgromadził się nad otwartymi jeszcze mogiłami poległych i oddając im cześć, przemaszerował w ciszy przed nimi.
Wszyscy polegli Polacy byli z okolicy Cieszyna. Z mego plutonu spoczywają we wspólnej mogile w Kiernicy Tomala, Sitek, Cieślar i Sikora. Odpoczywają na wieki tak daleko od Śląska.
Niech im ta piękna ziemia kresowa, ziemia lwowska, użyźniona tak obficie ich krwią i krwią jeszcze wielu innych poległych na niej Ślązaków spod Cieszyna, lekką będzie. Niech odpoczywają w wiecznym pokoju."
Prezentujemy unikatowe zapisy Alojzego Nowoka... Kim był autor? Oto jego krótki biogram:
Ur. 30 maja 1898 (?) w Ropicy, student gimnazjum polskiego w Cieszynie. W 1916 roku powołany do wojska austriackiego. W 1917 roku walczy we Włoszech pod Isonzo. Na froncie wschodnim trafia do niewoli rosyjskiej. W 1918 roku zgłasza się do Wojska Polskiego. Wraz z 3 batalionem Pułku Ziemi Cieszyńskiej walczy pod Lwowem, gdzie trafia do niewoli ukraińskiej, z której zbiegł. Bierze udział w akcji plebiscytowej na Śląsku Cieszyńskim a następnie w ofensywie polsko-ukraińskiej przeciw bolszewikom (kwiecień 1920). W maju 1920 r. ciężko ranny, leczy się w szpitalu w Krakowie. Po wyjściu ze szpitala zostaje odkomenderowany do Tczewa na Pomorzu. W stopniu porucznika służy w Wojsku Polskim. W okresie od 1919 do 1939 roku jedenastokrotnie zmienia miejsca postoju garnizonów. Służy m.in. jako instruktor i wychowawca. Stacjonuje w garnizonach kresowych: w Ostrogu Wołyńskim, w Krzemieńcu, a także w Wilnie i Lwowie. Ostatnim garnizonem (z którym związany był siedmioletnią służbą wojskową) był Tczew, gdzie służy w 2. Batalionie Strzelców. W 1937 roku zostaje przeniesiony do Warszawy do Komendy Głównej Straży Granicznej w Warszawie, gdzie pełni w latach 1937-1938 funkcję zastępcy szefa wydziału wyszkolenia i mobilizacji, a w 1939 roku szefa tego wydziału. Uczestnik kampanii wrześniowej i konspiracji. W 1944 roku wstępuje do Ludowego Wojska Polskiego. W marcu 1947 roku wraz z innymi oficerami sanacyjnymi zwolniony ze służby wojskowej. Szykanowany jako przedwojenny oficer pracuje m.in. jako portier w hotelu robotniczym. W 1963 roku przechodzi na emeryturę. Zmarł w 1974 (?) roku.
ALOJZY NOWOK
Z MYŚLĄ O POLSKIM ŚLĄSKU
CIESZYŃSKIM (cz. 14 i kolejne)
NA ODSIECZ LWOWA
Los tak zrządził, że w końcu
grudnia 1918 roku, a więc niespełna dwa miesiące po odzyskaniu niepodległości
został wyznaczony trzeci batalion nowo sformowanego Pułku Ziemi Cieszyńskiej na
odsiecz Lwowa, oblężonego od pierwszych dni listopada przez przeważające siły
wojsk ukraińskich. Zgłosiłem się na ochotnika na front lwowski i zostałem
wyznaczony na dowódcę pierwszego plutonu w siódmej kompanii dowodzonej przez
porucznika Matuszka. Datę odjazdu ba talionu na front lwowski wyznaczono na
dzień 2 stycznia 1919 roku.
Na odcinku Śląska Cieszyńskiego
pozostały tylko dwa bataliony na szego pułku, aby bronić świeżo odzyskanego
klejnotu polskiej korony przed możliwym apetytem braci Czechów.
Wszelkie znaki na ziemi i niebie,
a wraz z nimi organa własnego wywiadu wojskowego, jako też liczne grupki
zbiegów i to przeważnie górników z okolic Polskiej Ostrawy i Orłowej,
alarmowały w tym cza sie Radę Narodową w Cieszynie oraz sztab wojskowy
ówczesnego do wódcy śląsko-cieszyńskiego odcinka obronnego generała Latinika,
że Czesi planują zamach zbrojny na całą część Śląska Cieszyńskiego. Ówc zesna
sytuacja polityczna i militarna w zakątku cieszyńskim nieweso łe budziła więc
w nas uczucia i refleksje w czasie odmarszu batalionu na front lwowski. Wiadomo
nam było, że uszczuplamy i tak już bard zo słabe siły obronne na tym odcinku.
Odzywa się sygnał do odjazdu i
pierwszy transport Ślązaków rusza pod osłoną ciemnej i mroźnej nocy
styczniowej, pod dowództwem ma jora Strońskiego na odsiecz obrońcom Lwowa.
- Zalewajcie tym Ukraińcom sadła za skórę i
wracajcie rychło na Śląsk, gdyż tu czeka na was robota z Czechami! - krzyczy
ktoś z żegna jących nas Cieszyniaków. Była już głęboka noc, a jednak
źgromadzil się ich spory tłumek.
Na stacji kolejowej Czechowice -
Dziedzice zapowiedziano kilkuna- stominutowy postój, w czasie którego
przeprowadziłem kontrolę moje go plutonu. Podszedł do mnie szczuplutki i
wątły, lecz gibki i wesoły ochotnik podchorąży Szotkowski, syn kierownika
szkoły w Istebnej, i zaprasza mnie do swego wagonu. Tam częstuje mnie świeżo
podgrza nym na maszynce spirytusowej krupniokiem i wspaniałym sernikiem.
- Byłem na Sylwestra w domu i wszyscy opowiadają
w Istebnej, Jaworzynce i Koniakowie, że Czesi gromadzą duże siły wojska w rejo
nie Czadcy - mówi do mnie Szotkowski.
- W Karwinie wszystkie wróble o tym
świergoczą - wtrąca się do rozmowy ochotnik karwiński kapral Wróbel - że Czesi
skoncentrowali sil ne oddziały wojska w rejonie Morawskiej Ostrawy oraz w
rejonie Frydku-Mistku. Stoją tam w pogotowiu marszowym w kierunku na Bogumin -
Karwinę - Cieszyn - Trzyniec. -
- Jak się Czesi dowiedzą o tym, o co
nietrudno, że nas tyle chłopa od jechało z Cieszyna w kierunku na Lwów, to
nabiorą animuszu bojo wego i ruszą na Cieszyn - mówi Szotkowski.
- Nie wierzę w to! - odparłem - że Czesi
zdobędą się na taką niego- dziwość! Miałem tylu kolegów i przyjaciół Czechów w
wojsku i wszyscy zgadzali się z tym, że wszystkie miejscowości na Śląsku
Cieszyńskim, w których mieszka większość Polaków winny wrócić do Polski.
Problem ten został już zresztą załatwiony między władzami łokalnymi polskimi i
czeskimi na Śląsku Cieszyńskim, gdyż w dniu 5 listopada podpisał w tym duchu
umowę czeski Narodni vyborpro Slezsko w Polskiej Ostra wie z polską Radą
Narodową Księstwa Cieszyńskiego w Cieszynie. Cho dzi tylko o to, aby umowa ta
została zatwierdzona przez miarodajne władze centralne w Pradze i w Warszawie.
Udałem się do wagonu dla
oficerów, gdzie również prowadzono oży wioną dyskusję na ten temat. Były tu
również podzielone zdania wśród oficerów, lecz panowała opinia, że Czesi nie
sprowokują konfliktu gra nicznego z Polakami i nie ośmielą się szkodzić
zmartwychwstałej i w krwawym znoju wykuwającej swoje granice Polsce.
Transport nasz leniwie podążał do
celu. Jechaliśmy jedyną arterią ko munikacyjną, którą docierały, w wielu
miejscach pod obstrzałem Ukraińców, nieliczne transporty żywności, broni oraz
szczupłe posiłki żołnierskie dla obrońców Lwowa. Jechaliśmy magistralą kolejową
Kraków - Tarnów - Rzeszów - Przemyśl - Lwów. Między Przemyślem i Lwowem
znajdowały się niektóre odcinki toru kolejowego pod ob strzałem broni
artyleryjskiej i maszynowej wysuniętych oddziałów wojska ukraińskiego.
Oczywiste było, że Ukraińcy zamierzają zarzucić pętlę na tę wąską gardziel
oddechową obrońców Lwowa, zdusić ją, a tym samym odtworzyć nowy i niedawno
przerwany przez wojsko pol skie pierścień oblężniczy koło Lwowa.
Nasz transport dotarł szczęśliwie
po dwóch dobach podróży do miejs ca przeznaczenia, to jest do Gródka
Jagiellońskiego, który znajdował się co prawda w rękach polskich, lecz był
okrążony silnym pierścieniem stale napierających wojsk ukraińskich. Zadaniem
naszej odsieczy było przełamanie tego pierścienia natarciem w kierunku na Lubień
Wielki i Lubień Mały. Dowódca naszego batalionu major Stroński krążył wczesnym
rankiem w dniu święta Trzech Króli ze swoim adiutantem podpor. Kocurem z Chybia
wśród kompanijnych kwater, gdzie czynio no ostatnie przygotowania do zbiórki i
odmarszu na bój. Pamiętam dobrze ten mroźny i otulony w gęstą, błogosławioną
dla nas mgłę po ranek styczniowy w Gródku.
Po zbiórce batalionu, w czasie
odprawy oficerskiej mjr Stroński po daje spokojnym głosem zadania
poszczególnych kompanii, asystuje przy wysyłaniu patroli rozpoznawczych i
ubezpieczających po osi ma rszu i skrzydłach kolumny i prowadzi batalion do
podstawy wyjściowej do natarcia. Kto by o tej porze był w sztabie majora Strońskiego,
mógł by mniemać, że wybieramy się tylko na zwykłe ćwiczenia wojskowe. Spokojny
był głos i pogodnie uśmiechnięta twarz naszego świetnego do wódcy. W każdej
drużynie panował ład, spokój, pewność i gotowość wy konania zadania bojowego.
Po godzinnym marszu ubezpieczonym
batalion zajmuje na połud niowym skraju bliżej mi nieznanego przysiółka
postawę wyjściową do natarcia. Celem naszego natarcia była silnie obsadzona i
umocniona przez oddziały ukraińskie duża wieś ukraińska Kiernica. Jesteśmy ukry
ci wśród zabudowań przysiółka oraz zasłonięci gęstym całunem mroź nej mgły. Po
krótkim czasie zaczyna jednak mgła wolno opadać i wi dzimy przed sobą
ośnieżony, prawie równy i tylko gdzieniegdzie lekko pofałdowany teren, pokryty
tu i ówdzie kępkami krzaków tarniny. Około kilometra na południe od nas
wyłaniały się wśród mgły na ułamki sekund zarysy kopuł na unickiej cerkwi w
Kiernicy.
Stoimy w bezruchu wśród zabudowań
przysiółka. W rozczłonkowa nych kompaniach i plutonach panuje skupienie
oczekiwania i cisza przerywana tylko półgłosem wydawanych rozkazów. Nad terenem
za wisła znowu gęsta mgła. To nasze szczęście, gdyż za kilka minut mamy
rozpocząć atak przy wsparciu naszejpolowej baterii.
Mieszkańcy przysiółka opowiadają
nam, że kilkanaście minut przed naszym przybyciem opuściła przysiółek ukraińska
placówka. Ukraińcy znają więc nasze zamiary, lecz dlaczegóż nie nękają nas
artylerią? Widocznie chcą również wykorzystać mgłę, dopuścić na bliską
odległość do swoich pozycji i skosić ogniem karabinów maszynowych.
Nadszedł umówiony moment. Nasza
bateria częstuje gradem pocis ków ukraińskie stanowiska obronne na przednim
skraju Kiernicy oraz baterię ukraińską w Lubieniu Wielkim. Mjr Stroński wydaje
dodatkowe krótkie rozkazy i sypią się już głośno rozkazy dowódców kompanii i
dowódców plutonów. Karabiny maszynowe por. Cieńciały zajmują stanowiska ogniowe
i rozpoczynają huraganowy ogień na pozycje Ukraińców. Piechota ukraińska
jeszcze milczy.
Batalion nasz rusza do natarcia.
Wreszcie odzywa się artyleria i broń maszynowa nieprzyjaciela. Batalion
rozsypuje się błyskawicznie w tyralierę i rozlegają się karabiny pojedynczych
strzelców. Na szczęś cie ogień Ukraińców z powodu mgły jest niecelny. Mój
pluton, jako kie runkowy z ivytyczonym kierunkiem na cerkiew w Kiernicy,
dopada na mój znak błyskawicznym skokiem do zasypanej śniegiem polnej drogi.
Ludzi nie trzeba było popędzać, ruszyli do przodu jak szaleni. Tu i tam, wzdłuż
drogi, gdzie przykucnęliśmy, były krzaki dzikiej róży. Położyłem się za jednym krzakiem, bezmyślnie zerwałem
kilka zmarzłych owoców i żułem je. Były kwaśne, ałe smakowały mi i to chyba
pomogło mi nawet pozbyć się podniecenia i zdenerwowania z początku natar cia.
Powiedziałem sobie:
- Teraz wiem, o co walczę i mogę umrzeć za
Polskę. Przecież już tak dawno przysięgałem Jej wierność i Jej obronę. Jestem
ochotnikiem w tej walce! -
Równocześnie przypomniała mi się
kochana matka, siostry, bracia, piękny Cieszyn, rodzinna Ropica, inwalida
wojenny Gajdaczek i inni koledzy i przyjaciele, i uświadomiłem sobie, że chcę
żyć jeszcze i wrócić do tego kraju ojczystego, do Ropicy, na ukochany wolny
polski Śląsk Cieszyński. Świadomość i pragnienie tego zadziałały i chociaż
pociski cekaemów ukraińskich gwizdały nad naszymi głowami, byłem już zu pełnie
spokojny.
Byliśmy jeszcze niedaleko
zabudowań przysiółka. Tam wśród stodó łek pozostał luzak konny dowódcy
kompanii szeregowiec-ochotnik Marcol gdzieś spod Frysztatu. Jeden z tych
chłopaków, co jeszcze trupa na wojnie nie widzieli i prochu nie wąchali.
Uwiązał karą klacz „Lucę“ naszego komendanta gdzieś w chłopskiej stodołę, a sam
obserwuje spo kojnie, flegmatycznie, z rozdziawioną gębą arenę bojową. Gapi
się z podziwem na eksplodujące kilka kroków przed nim szrapnele ukraiń skie.
Słyszymy jak sierżant - szef taborów i kuchni połowych - ryczy z zabudowań: -
Marcol, dekuj się , bo szlag cię trafi! - Marcol jednak nadal się delektował
eksplodującymi pociskami ukraińskimi.
Artyleria Ukraińców wali coraz
gęściej granatami i szrapnelami. Większość ich pocisków przenosi, gdyż
ukraińscy obserwatorzy są ciąg le oślepieni mgłą. Niektóre z pocisków padają
na przysiółek i kitka za budowań płonie.
Mgła powoli zanika i widoczność
jest coraz większa. Jesteśmy już około 400 metrów od stanowisk obronnych wroga
i widzimy dość wy raźnie zarysy świeżych okopów ukraińskiej broni maszynowej.
Ogień Ukraińców, huk kanonady i jazgot broni maszynowej natęża się. Wreszcie
mgła zupełnie zanikła, a my jesteśmy 200 metrów od cełu. Teren przed nami równy
jak stół. Leżę znowu za kępką tarniny. Widzę jak mój ordynans Tomała rąbie
łopatką w zamarzłej ziemi. Usiłuje so bie wykopać wnękę strzelecką. Kilka
kroków na prawo ode mnie eks plodują dwa granaty artyleryjskie. Po tej
eksplozji tracę na chwilę przytomność umysłu. Szybko jednak się ocknąłem i rozglądam
się za plutonem. W miejscu eksplozji słyszę wrzaski i jęki rannych. Widzę, że w
moim kierunku biegnie jakiś tyrałierzysta. Koło niego padają pocis ki z
cekaemu ukraińskiego. Pada więc plackiem na śniegu. Powstaje znów i krzyczy: -
W mojej drużynie jeden zabity i trzech rannych! - Był to drużynowy kapral
Sitek. Widzę, jak koło niego prószy śnieg z pada jących pocisków cekaemu
ukraińskiego. Pada znów na ziemię - martwy. Miał lekką śmierć, gdyż jak stwierdziłem po
bitwie, pociski podziu rawiły go jak sito.
Już czas przygotować się do
szturmu. Zieje ogniem granatów nasza bateria a nasze cekaemy dzielnie jej
wtórują. Mój ordynans Janek Tomala szybko i nerwowo, pewnie bez celowania,
strzela przed siebie. Krzyczę więc do niego, żeby się skupił. Odpowiada
wykrzykiem: - Ni móm już patron! - Podbiega w piekiełnym ogniu do zabitego
kaprala Sitka i zrywa z niego pas główny z ładownicami. - Móm już patrony! -
krzyczy, biegnąc do mnie i zaczyna znów strzelać.
Już najwyższy czas pójść do
szturmu, więc krzyczę donośnym gło sem: - Cały pluton - cel kulomiot koło
kościoła - szybko strzelać!
Za chwilę krzyczę: - Przerwać
ogień i przygotować granaty do sztur mu! - Strzelanie przerywa jednak tylko
najbliższa drużyna, więc znów krzyczę mój rozkaz. Ogień plutonu milknie dopiero
po dłuższej chwili, a Ukraińcy strzelają terazjakoś z umiarem. Rozglądam się
więc po plu tonie i wołam: - Szturm! Rozglądam się powtórnie po tyralierze i
cze kam na powtórkę mego rozkazu przez drużynowych, lecz słyszę ją tyl ko w
najbliższych drużynach. Ryczę więc po raz drugi: - Szturm! - Słyszę teraz
więcej głosów. Zrywam się naprzód z Tomalą i podchor. Szotkowskim z okrzykiem -
Hurra! - Widzę, że pluton biegnie za nami. Nasz bieg trwał jednak tylko
najwyżej 60 kroków i znów przygwoździł nas do śniegu ogień ukraińskich
cekaemów. Ktoś znowu jęczy.
Do stanowisk ukraińskich
pozostało nam niespełna 150 kroków. Na lewo od siebie widzę jak z
lewoskrzydłowej kompanii leżącej w niera- żonym pociskami wroga zagłębieniu
terenu wypadło około 30 ludzi, kierując się na prawe skrzydło nieprzyjaciela.
Dodało mi to otuchy. Runąłem z Tomalą, podchor. Szotkowskim i strzelcem
Cieślarem błys kawicznym skokiem do przodu. Padam na ziemię i słyszę w tej
chwili nad głową przeraźliwy gwizd, od którego zaświdrowało mi w mózgu. Chowam
głowę i ryję nosem w jakimś kretowisku czy wy oranej bruź dzie. Patrzę za
chwilę, jak środek mego plutonu zalała fontanna wybuchu. Trudno mi było
odgadnąć, jakie tam straty.
Leżeli wszyscy nieruchomo w
głębokim śniegu, przywierając mocno twarzami i hełmami do zamarzniętej ziemi.
Chcę podciągnąć pluton na moją wysokość. W tej chwili znowu przeraźliwy świst w
powietrzu i przed stanowiskiem kulomiotu ukraińskiego eksploduje granat na
szej artylerii. Dalszy nasz artyleryjski granat eksploduje już za stanowiskiem Ukraińców. Wykorzystuję tę chwilę, krzyczę znów: - Szturm! - i ruszamy
do ataku. Obok mnie Tomala, Szotkowski i Cieślar. Przebiegliśmy tak może 70
kroków. Słyszę krzyk - o Jezu! - i Cieślar pa da na śnieg. Był na miejscu
martwy. Pada nasz drugi granat artyleryjski niedaleko nieprzyjacielskiego
kulomiotu. Równocześnie leżący koło mnie Janek Tomala zrywa się nagle bez mego
rozkazu, z granatem w ręku biegnie około 50 kroków i rzuca granatem w kierunku
kułomiotu. Granat eksplodował dosyć daleko przed celem.
Wtedy Tomala zrywa się ponownie, rzuca drugi granat już ze skutecznej
odległości, lecz pada martwy, przeszyty całą serią pocisków. Granat Tomali eks
ploduje i kulomiot zamilkł. Podrywam więc pluton i gonimy ucieka jących Ukraińców,
którzy wykorzystując parkany i drzewa przycer- kiewne, znikają między wiejskimi
zabudowaniami i opłotkami, pozostawiając kulomiot w naszych rękach.
Nastała przerwa w bitwie i trąbią
sygnał do zbiórki. Nadchodzi mjr Stroński z adiutantemppor. Kocurem i dowódcą
kompanii kulomiotów por. Cieńciałą, dowódca naszej kompanii por. Matuszek,
dowódcy dal szych kompanii por. Buchta i Merka. Dowódca batalionu mjr Stroński
gratuluje i dziękuje wszystkim za dobre wykonanie rozkazów.
Po zbiórce poszedłem popatrzeć na
teren bitwy. Janek Tomala, mój ordynans leżał nieopodal na śniegu na wznak z
otwartymi oczami. Zamknątem mu powieki i pomodliłem się gorąco nad jego
zwłokami.
Mocno i głęboko utkwił mi w
pamięci ten chrzest bojowy w zmart wychwstającej Polsce, to starcie w
Kiernicy. Pamiętam wciąż każde drgnienie nerwów i serca w tym boju. Chodziło
przecież o dochowanie wierności przysiędze, którą tak uroczyście składałem w
sztubackiej konspiracji na zbiórce nad Olzą w Cieszynie. Byłem dumny z tego, że
nareszcie mogę walczyć o prawdziwą niepodległość Polski.
Wszyscy żołnierze mego plutonu
dobrze i sumiennie spełnili wów czas swój żołnierski obowiązek. A szeregowiec
Janek Tomala, który rzucił się z granatami w ręku na nieprzyjacielski kulomiot,
był praw dziwym bohaterem. Poświęcił się dla nas wszystkich z plutonu.
Groby dla poległych w tej bitwie
Polaków i Ukraińców zostały wyko pane pod unicką cerkwią w Kiernicy. Zostali
pochowani blisko siebie. Wszyscy byli już tam, gdzie nie ma już zabijania i
gdzie nie ma już krwawych sporów o graniczne powiaty oraz o graniczne miedze.
Batalion, na czele z dowódcą, zgromadził się nad otwartymi jeszcze mogiłami
poległych i oddając im cześć, przemaszerował w ciszy przed nimi.
Wszyscy polegli Polacy byli z
okolicy Cieszyna. Z mego plutonu spo czywają we wspólnej mogile w Kiernicy
Tomala, Sitek, Cieślar i Sikora. Odpoczywają na wieki tak daleko od Śląska.
Niech im ta piękna ziemia
kresowa, ziemia lwowska, użyźniona tak obficie ich krwią i krwią jeszcze wielu
innych poległych na niej Śląza ków spod Cieszyna, lekką będzie. Niech
odpoczywają w wiecznym po koju.
Po bitwie w Kiernicy Ukraińcy oderwali się od nas i
uciekli w kie runku na Lubień Mały. Poszły za nimi patrole pościgowe, które
jednak przed nocą powróciły do Kiernicy. Nocowaliśmy tutaj. Na przedpolu wsi
zostały wystawione silne posterunki obserwacyj- no-alarmowe. Noc jednak minęła
spokojnie.
Nazajutrz wczesnym rankiem
odbierał na błoniach Kiernicy cichą defiladę naszego batalionu płk. Serda,
dowódca naszego zgrupowania bojowego. Pułkownik stał w otoczeniu swego
nielicznego sztabu na nieznacznym wzniesieniu terenowym i powtarzał stale swoim
donośnym głosem: - Niech żyją bohaterscy Ślązacy! -
Ruszyliśmy następnie do natarcia
na Lubień Mały. Ukraińcy stawiali tylko lekki opór i nakazane cele taktyczne
zostały przez nas osiągnięte z nieznacznymi stratami.
Z Lubienia Małego utworzyliśmy
coś w rodzaju małej twierdzy. Zadaniem mego plutonu była teraz obrona małego,
może półmorgowego lasku, położonego niedaleko toru kolejowego Lwów-Sambor i
około pół kilometra na wschód od wioski. Dozorowaliśmy wymieniony tor
kolejowy a zwłaszcza jego wylot z lasku od kierunku Sambora, gdyż stamtąd
podjeżdżał często ukraiński pociąg pancerny. Działo się to oczywiście zwykle
w czasie wściekłych szturmów Ukraińców na nasze pozycje obronne. W styczniu
odparliśmy kilka takich szturmów, zadając przy tym Ukraińcom nieraz bardzo duże
straty. Pomagała nam przy tym dzielnie bateria naszej artylerii z Lubienia
Wielkiego oraz kulomioty z kompanii porucznika Cieńciały. Na odcinku mego
plutonu towarzyszył mi stale i wspomagał wspaniale w każdej potyczce
kulomiot, którego celowniczym był podchor. Szotkowski z Istebnej. W celnym
ogniu tej jego maszynki załamywały się wszystkie szturmy Ukraińców na pozycje
obronne plutonu.
W walkach w Lubieniu Małym
wyróżniło się wielu żołnierzy, po doficerów i oficerów. Trudno mi wymieniać
wszystkich. Pamiętam wiele tych bohaterskich sylwetek, lecz nie pamiętam
nazwisk. Wyróżniali się stale oprócz świetnego dowódcy batalionu mjra
Strońskiego wszyscy bez wyjątku dowódcy kompanii a więc porucznicy Cieńciała,
Matuszek, Buchta, ppor. Merka i adiutant batalionu ppor. Kocur. Z podchorążych
utkwił mi na zawsze w pamięci bohaterski patrolowiec, stale uśmiechnięty,
pogodny, dużego wzrostu Adolf Jusof z Cieszyna-Pastwisk, odważny i flegmatyczny
szturmowiec, były marynarz sierżant Borski z
Cieszyna-Brandysu i oczywiście nadzwyczaj odważny, szczuplutki i ruchliwy
cekaemista podchor. Szotkowski z Istebnej. A więc wszyscy Ślązacy z
Cieszyńskiego.
Nie przypominam sobie dokładnie,
w którym dniu w końcu stycznia zaskoczyła nas tu na froncie w Lubieniu Małym
hiobowa wieść, że bracia Czesi złamałi zawartą z Polską Radą Narodową Księstwa
Cieszyńskiego umowę z dnia 5 listopada 1918 roku i wpadli potęż nymi siłami
wojskowymi do polskiej części Śląska Cieszyńskiego. Zagarnęli za pierwszym
zamachem Cieszyn - Bogumin - Karwinę- Orłowę
- Trzyniec - Jabłonków. Wywiązała się bratobójcza wał ka. Najazd Czechów
został wstrzymany aż na linii Wisły przez wie lokrotnie słabsze liczebnie
oddziały polskie generała Latinika.
Na wiadomość tę zagotowało się w
całym batalionie od świętego oburzenia. Przybiegł do mnie podchor. Szotkowski,
kapral Wróbel i wielu innych jeszcze i stawiają ultimatum: - Niech nas tu
natych miast zluzują, a my musimy wrócić na Śląsk, gdzie musimy wykurzyć z
naszych terenów i chat najeźdźców! Pobiliśmy Ukraińców - damy też radę sobie z
braćmi Czechami! Dowiedział się o tych nastrojach dowódca batałionu mjr
Stroński. Zarządził odprawy oficerskie i pogadanki żołnierskie, w czasie
których zdołaliśmy z dużym wysiłkiem uspokoić wzburzone masy żołnierskie i
wytłumaczyć im, że Czesi na pewno zostaną zatrzymani i cały Śląsk Cieszyński
wróci do Polski.
W końcu stycznia przeżyliśmy
również jeden z najgwałtowniejszych szturmów ukraińskich na nasze pozycje.
Nad ranem budzi mnie czujka nocna i gwałtowna strzelanina. Zrywam się z frontowego barłogu i biegnę do lasku na moje stanowisko dowódcy plutonu. Za mną
pędzi podchor. Szotkowski do swojego kulomiotu. Pociski nam nad głowami gęsto
bzykają i gwiżdżą. Dopadamy do naszych okopów z pierwszym brzaskiem dnia.
Najwyższy czas, gdyż pierwsza fala Ukraińców zbliżyła się już do nas na
odległość 200 metrów, a z przeciwległego lasu nadciąga już ich druga fala.
Jednocześnie z wylotu leśnego sunie torem kolejowym olbrzymi opancerzony żółw -
ich pociąg pancerny - i pluje na cały lasek oraz obsadę mego plutonu wściekłymi
pociskami swego działka i gęsty mi seriami kulomiotów.
Wszyscy żołnierze płutonu są na
miejscu, na swych stanowiskach strzeleckich i bronimy się. Ukraińcy są niestety
coraz bliżej i wi docznie są pewni zwycięstwa. Coś się chyba przydarzyło
Józkowi Szotkowskiemu, bo jego kulomiot milczy. Nareszcie się jego ma szynka
rozśpiewała i Józek na nieprzyjaciela sypnął celnie, gęstymi i długimi seriami.
Skutek był natychmiastowy, gdyż fala nieprzyjaciela uciekła zaraz do lasu a
przednia tyralieria została przygwożdżona do równego i zaśnieżonego terenu, na którym
czerniły się syl wetki pojedynczych tyralierów jak małe kupki obornika. Widać
jak pojedyncze sylwetki siczowców wycofują się do martwej niecki tere nowej, a
następnie przemycają się pod mostkiem na drugą, bez pieczną dla nich stronę
wału kolejowego. W tej chwili Józek Szotkowski przerywa ogień i przenosi
kulomiot na zapasowe stanowisko, aby stamtąd prażyć skuteczniej ogniem
ukraiński pociąg pancerny. Na to zapasowe stanowisko już niestety nie dobrnął.
Upadł na ziemię rażony śmiertelnie.
Nasza bateria z Lubienia
Wielkiego nam w obronie dzielnie sekundowała. Jeden z pocisków artyleryjskich
był celny i trafił w wagon - platformę pociągu pancernego, który szybko
zrejterował do tyłu w bezpieczne miejsce.
Atak Ukraińców został odparty.
Dla poległego podchor. Józka
Szotkowskiego został wykopany grób żołnierski w lasku pod Lubieniem Małym. Tam,
niedaleko od Gródka Jagiellońskiego i Lwowa, spoczęły jego młodzieńcze kości. A
jego czysta i piękna duszyczka - a raczej jego wielka, szczera du sza
beskidzkiego górala - zameldowała się najpierw w niebiań skim garnizonie u św.
Piotra, a potem z przepustką Najwyższego wartko poleciała na pewno na wieczną
kwaterę nad Istebną, nad szczyt Ochodzitej, skąd tęsknie spoziera w stronę
niedalekiego, za branego Bukowca i Jabłonkowa, na szczyty Kozubowej,
Jaworowego, na Stożek i Czantorię osłaniającą swoim wyniosłym i zgarbionym
wierchem dolinę Wisły przed dymnymi chmurami hu ty w Trzyńcu.
Podchor. J. Szotkowski był znany
i łubiany w całym batalionie. Przyszli się z nim pożegnać i pomodlić się nad
jego mogiłą wszyscy oficerowie batalionu, także mjra Strońskiego. Nie
wstydziłem się za swoje łzy przy tym żołnierskim pochówku. Nie wstydzili się za
swo je łzy nad grobem Józka i inni żołnierze mojego plutonu. I nikt się nie
dziwił, że jego najbliższy druh, kapral-ochotnik Wróbel z Karwiny, rozszlochał
się głośno nad jego mogiłą.
Bowiem byliśmy i jesteśmy nie
tylko żołnierzami, ale i ludźmi.
Śmierć Józka Szotkowskiego była
dla mnie strasznym wstrząsem. Długo nie mogłem się z tym pogodzić. Brakowało mi
go bardzo. Był to zawsze pogodny, dobry, szczery przyjaciel i bardzo dobry,
ofiar ny i odważny żołnierz.
Walki o Lwów, Przemyśl i granice
wschodnie Polski toczą się dalej. Nasz batalion odpiera skutecznie przez cały
czas liczne szturmy si czowych strzelców. Dopiero w kwietniu nastąpiło
zluzowanie bata lionu przez oddział krakowski i maszerujemy na kilkudniowy od
poczynek do Gródka Jagiellońskiego. Po odpoczynku mamy objąćodcinek frontowy w niedalekiej stąd kolonii
Ebenau-Stodólki. W następnym dniu zaprosił wszystkich oficerów batalionu na o-
biad burmistrz miasta Le Bouton. Z ust ojca miasta i miejskich no tabli padały
często i gęsto toasty, pochwały i zachwyty pod adresem batalionu.
Nazajutrz prowadziłem kompanię do
łaźni i zauważyłem na głów nej ulicy miasta grupkę dystyngowanych, lecz
nieznanych mi wcale oficerów. Naramienniki ich frenczów były ozdobione świeżo
wpro wadzonymi, lecz nieznanymi mi jeszcze epoletami i gwiazdkami ofi
cerskimi. Oddaję im honor i salutuję. Jeden z nich daje mi znak ręką, abym
podszedł do niego. Zapytuje mnie: - Cóż to za oddział i dokąd maszerujecie? -
Widzę na naramiennikach jego frenczu-kurtki i czapki 3 gwiazdki, więc melduję: -
Panie kapitanie! Podporucznik Nowok z 7-mej kompanii trzeciego batalionu Pułku
Ziemi Cieszyńskiej 7nelduje posłusznie, że prowadzi kompanię do łaźni.-
- Ach to ten sławny batalion śląski z
Cieszyna! Mam zaszczyt po znać jednego z oficerów tego batalionu i przedstawić
się. Pułkownik Sikorski jestem! - odzywa się przyjaźnie nieznany mi dotychczas
oficer i podaje mi swoją i ściska mi mocno moją rękę. Wtórują mu z potakującym
uśmiechem towarzyszący mu oficerowie, widocznie oficerowie jego sztabu.
Speszyłem się niesamowicie, że nie umiem rozróżniać stopni oficerskich i chyba
zaczerwieniłem się ze wstydu. Zauważył to widocznie ówczesny płk. Władysław
Sikorski, o któ rym już coś słyszałem, gdyż od razu mnie pocieszył: - To nic,
panie poruczniku, że pan mnie trochę zdegradował, a raczej odmłodził w szarży.
Widać, poruczniku, że byliście dotychczas na froncie, gdyż nasze nowe
dystynkcje oficerskie zostały wprowadzone od niedawna. Ach, wspaniały jest
naprawdę ten wasz cieszyński batalion! - To mówiąc uścisnął mi na pożegnanie
rękę i polecił odmaszerować. - Ku chwale Ojczyzny, panie pułkowniku! - ryknąłem
donośnie - Spełniamy tylko nasz żołnierski obowiązek!
Po kilku dniach odpoczynku w
Gródku Jagiellońskim pomaszero waliśmy na nowy i od Gródka niedaleko położony
odcinek fronto ny w kolonii Ebenau-Stodółki, gdzie oprócz pilnowania frontu
przeprowadzaliśmy intensywne szkolenie i uzupełnialiśmy nasze wyekwipowanie. Na
froncie panował wówczas spokój. Był to okres po dotkliwej klęsce zadanej
Ukraińcom pod Sadową Wisznią przez wielkopolskie wojska dowodzone przez
generała Daniela Konarzewskiego. Wielkopolanie udzielili wówczas Ukraińcom po
rządne lanie, przerywając siczownikom w szerokim pasie ich pierś cień
oblężniczy i od tych pamiętnych dni wojska ukraińskie zacho wywały się
ostrożnie i z wyczekiwaniem.
Niedaleko na zachód od naszego
batalionu stały na pozycjach frontowych inne bataliony naszego pułku. Na froncie
lwowskim znajdo wał się wówczas cały nasz 10-ty Pułk Ziemi Cieszyńskiej, a w
jego szeregach wałczyło wiełu moich kolegów, znajomych i krewnych. Trudno ich
tu wszystkich wymienić. Wspomnę tylko o najbardziej mi drogich, bliskich i
znajomych, jak mój brat cioteczny por. F Branny z Ropicy, drugi mój brat
cioteczny por. K. Biłko z Krasnej, por. Cienciała, por. W. Michejda, porucznicy
bracia Edward i Ferdynand Buchtowie, por. Franek z Ochab oraz wielu innych.
Jeszcze w czasie postoju w Gródku
Jagiellońskim została przepro wadzona pewna reorganizacja batalionu i zostały uzupełnione
sta ny liczebne kompanii i plutonów za poległych i rannych. Otrzymałem do
plutonu dziesięciu żołnierzy Ślązaków z byłej armii autriackiej, którzy jakimś
cudem utrzymali się od końca wojny na tych terenach i zgłosili się teraz na
ochotnika do wojska polskiego. Chodziło o starszych, doświadczonych żołnierzy.
Był między nimi szeregowiec Karpeta z Trzyńca czy też z okolicy Trzyńca,
robotnik tamtejszej huty. Doświadczony wyga, odważny zawadiaka, który wyróżniał
się tym, że posiadał harmonię, którą wszędzie taszczył i przy każdej okazji
grał na niej. Zwróciłem mu uwagę, że to prze cież ciężki i nieforemny grat.
Oburzył się wtedy szczerze i powiedział mi: - To bardzo fajny insztrument,
fajno heligónka. Łacno ją kupi- łech - tu w jednej wsi i muszę ją dosmyczyć do
chałupy! - Nie wiem czy mu się to udało. W krótkim czasie nas bowiem rozdzielił
los. W związku z tą harmonią był Karpeta znany później lepiej pod przezwiskiem
„Heligón
Wszystko wskazywało na to, że w
krótkim czasie ruszymy do większej ofensywy. Rozpoczęła się ona w pierwszych
dniach maja huraganowym natarciem naszych oddziałów. Działania naszego
batalionu w tej ofensywie przebiegały pomyślnie, gdyż były pro wadzone z
niezwykłą siłą i intensywnością pod znakomitym do wództwem. Mieliśmy minimalne
straty w ludziach. Najdotkliwszą stratą była niestety bohaterska śmierć dowódcy
batalionu mjra Strońskiego, który zginął w pierszym dniu tej ofensywy trafiony
odłamkiem szrapnela. Dowództwo batalionu objął po nim dowód ca mojej kompanii
por. Matuszek, a ja przejąłem po nim dowódz two 7 kompanii.
Wojska ukraińskie cofały się w
popłochu na całym froncie. Po zacię tych kilkunastodniowych walkach iforsownym
pościgu cofających się Ukraińców, znaleźliśmy się pod Brzeżanami, zabierając po
drodze setki jeńców do niewoli. Wjednej tylko bitwie niedaleko Brzeżan, po
sforsowaniu mostu kolejowego nad Seretem obok stacji kolejowej Potutory,
zabraliśmy do niewoli ponad 300jeńców ukraińskich.
Po miesiącu zaciętych walk i
wyczerpującego pościgu odmaszerowaliśmy do odwodu dowódcy frontu. Odpoczęliśmy
ledwie dwa dni w Tarnopolu, gdyż w dniu 8 czerwca zarządzono niespodziewany
alarm batalionu. Pomaszerowaliśmy forsownym marszem w kie runku na
Trembowle-Czortków. Okazało się, że wzmocnieni wiel kimi siłami atamana Petlury
i dowodzeni przez austriackiego ge nerała Krausa zachodnio-ukraińscy siczowcy
przełamałi pod Czortkowem i na innych odcinkach nasze pozycje i ruszyli do kon
trofensywy. W dniu 10 czerwca minęliśmy Trembowle i dotarliśmy wieczorem do
czysto polskiej wioski Podhajczyki.
Zajęliśmy o zmroku na
pagórkowatych przedpolach tej miejsco wości stanowiska obronne. Posiadaliśmy
doskonałe pole widzenia i obstrzału. Nie posiadałem tylko wglądu w głęboki i
duży parów położony na przeciw lewego skrzydła kompanii opartego o kościół w
Podhajczykach. Z parowu dochodził do moich uszu zgiełk kon centrujących się do
szturmu oddziałów ukraińskich. Dozór nad tym parowem powierzyłem obsłudze
miotacza min oraz umieściłem w tym samym celu jeden z przydzielonych mi
kulomiotów na wieży kościelnej.
Ukraińcy szturmowali zaciekle
przez dwa dni kilkakrotnie prze ważającymi siłami nasze pozycje obronne, lecz
wszystkie ich ataki załamywały się w naszym ogniu, a oddziały ich, zajmujące
postawę wyjściową do natarć w parowie przed nami, były dziesiątkowane przez
kulomiot z wieży kościelnej oraz przez miotacz min. Ponieśli więc ogromne
straty, z czym zwierzył mi się z oburzeniem ukraiń ski dowódca pułkowego
zwiadu szturmującego Podhajczyki. Oczywiście zwierzenia te miały miejsce po
mojej nieszczęsnej wpad ce do niewoli, co nastąpiło w dniu 13 czerwca.
Chociaż nasze pozycje obronne w
tych walkach na przyczółku mostowym w Podhajczykach nawet nie drgnęły,
otrzymaliśmy w dniu 12 czerwca przed zachodem słońca wyraźny rozkaz do oder
wania się od przeciwnika i odwrotu w kierunku na Mikulińce - Tarnopol. Pierwszy
nasz odskok z Podhajczyk musiał się odbyć przez jedyny nad Seretem most. Nie
obeszło się przy tym bez strat, gdyż most był ostrzeliwany przez artylerię
ukraińską. Zginął wówczas dobry żołnierz kapral Wróbel z Karwiny i nieznany mi
bliżej rezer wista, stary wiarus również z Karwiny.
Dalsze działania przebiegały już
w mrokach ciemnej, lecz wyjąt kowo ciepłej i oczywiście krótkiej nocy z dnia
dwunastego na trzy nastego czerwca. Po zachodzie słońca oderwaliśmy się od
nieprzy jaciela, pozostawiając nieuszkodzony most nad Seretem w rękach
Ukraińców, gdyż nie mieliśmy materiału do wysadzenia go w po wietrze. W czasie
odwrotu odebrałem od dowódcy batalionu por. Matuszka zadanie:
- Kompania jako straż tylko musi ubezpieczyć
odwrót batalionu cofającego się szosą w kierunku na Mikulińce-Tarnopol. -
Wydzieliłem z kompanii jeden
pluton jako „szpicę “ tylną i zdecy dowałem się pozostać przy tym plutonie,
aby osobiście dopilnować dokładnego i sumiennego wykonania zadania. Jeszcze
przed tym zatrzymałem kompanię na krótki postój-odpoczynek, podczas któ rego
przeprowadziłem przegląd kompanii od tylnej zabezpiecza jącej „szpicy “ do
plutonu na przodzie kompanii, którego dowódcą był odważny i pewny sierżant
Borski z Cieszyna. Byłem jedynym oficerem w kompanii i dowódcami plutonów byli
podoficerowie. W trakcie krótkich rozmów z żołnierzami w drużynach i plutonach
przekonałem się, że pomimo ogromnego fizycznego zmęczenia żoł nierska brać
była dobrej myśli. Po tym przeglądzie-kontroli wyda łem rozkaz do marszu.
Zaraz po rozpoczęciu dalszego marszu plu tonów i kompanii usłyszałem tony
jakiejś melodii marszowej, którą na swym „insztrumencie"grał oczywiście
Karpeta-Heligón. Kiedy jego pluton się przybliżył, Karpeta mnie w ciemnościach
zauważył i krzyknął do mnie: - Pozywóm pana porucznika do arbajterhaj- mu, do
dómu robotniczego w Trzyńcu. Zapłacę wszystko, co wypije my!
Pozostałem na miejscu tak długo,
dopóki w dali w szurgocie bu tów maszerujących żołnierzy nie zanikły tony
melodii granej na “fajnej heligónce " przez Karpetę-Heligóna. Podobno
Karpeta prze żył wszystkie tarapaty i powrócił do Trzyńca. Nie spotkałem się z
nim jednak już nigdy. Dzieliła nas po wojnie granica.
W kwadrans po odmarszu głównego członu
wyruszyłem i ja z ostatnim plutonem - tylną „szpicą" za kompanią. Na
dwukoło wym wózku-biedce z jednym koniem wieźliśmy kulomiot, karabi ny,
amunicję i plecaki. Przytrzymywałem się biedki i próbowałem drzemać w marszu.
Droga prowadziła nad wąwozem Seretu, które go wody w pierwszym porannym
brzasku już lśniły.
Śmiertelnie znużeni zwaliliśmy
się na kilkuminutowy odpoczy nek do przydrożnego rowu. Pomyślałem sobie, że
błąkamy się tu niepotrzebnie koło tego Czortkowa wśród ukraińskich wiosek, a
tam u nas na Śląsku Cieszyńskim w czysto polskich wioskach szwendają się dla
odmiany bracia Czesi. Cóż to za cholerna polity ka? Czyj to interes pchać się
w cudze zagrody?
Płynące kilka metrów niżej wody
Seretu szemrały cichutko sennie i ukołysały mnie za chwilkę do kamiennego snu,
który przerwał moje rozmyślania nad dziwnymi losami nas Ślazaków z Cieszyń
skiego. Po wielu nieprzespanych nocach w czasie obrony
przyczółka w Podhajczykach byliśmy wszyscy śmiertelnie znużeni. Po krótkim od
poczynku i kilkuminutowym śnie w rowie przydrożnym, z trudem obudziłem mego
wiernego ordynansa Słowika i resztę ludzi z plutonu i pomaszerowaliśmy za
kompanią. Wlokłem się po szosie jak senne widziadło. Po nużącym marszu
dotarliśmy do głównego członu mej kompanii. Tu zauważyłem z przerażeniem, że
cała kompania leży po kotem w obu rowach przydrożnych i śpi twardo. Można było
ich wszystkich wyrżnąć jak barany, tytko całe szczęście, że Ukraińcy też wi
docznie spali, gdyż w czasie naszego nocnego marszu odwrotowego nie zbliżali
się wcale do mojej szpicy tylnej i nie sprowokowali ani jednego strzału.
Zarządziłem zbiórkę alarmową i o pierwszym brzasku dnia 13 czerwca dotarła
kompania do pierwszych zabudowań przydroż nych w położonym nad Seretem i
pamiętnym dla mnie miasteczku Mikulińce.
Już dniało, gdy zarządziłem dla
zmęczonej kompanii godzinny od poczynek, ivystawiłem po obu stronach szosy na
skraju miasteczka ubezpieczenia i wysłałem o tym meldunek do dowódcy batalionu,
a sam położyłem się wraz z Słowikiem na boisku najbliższej przydroż nej
stodółki.
Obudziła mnie gęsta strzelanina.
Patrzę przez szpary między belka mi i widzę na gościńcu kolumnę jeźdźców
ukraińskich. Jak się później okazało, był to dywizjon zwiadów kawaleryjskich
nadciągających od działów ukraińskich pod dowództwem atamana Topuszczaka,
dyrek tora szkoły ukraińskiej z Czerniowiec. Zaskoczyli nas. Zostaliśmy odcię
ci od kompanii. Nikt nie zauważył, jak przez zarośla przeskoczyłem wraz z
Słowikiem do brzegu Seretu. Chciałem dać susa do wody i prze płynąć do krzaków
na drugim brzegu, lecz Słowik krzyczy, że nie umie pływać. Gramolimy się obaj z
doliny rzecznej, zabieram porzucony przez kogoś karabin i ukrywamy się w
wysokim zbożu. Przeciw nam znienacka galopuje w naszym kierunku grupa jeźdźców.
Przed zbo żem, w którym ukryliśmy się, jest łan świeżo skoszonej koniczyny.
Poletko zboża jest wąskie. Zaczynamy strzelać. Chcemy trafić do koni. Ukraińcy
po pierwszych strzałach gdzieś znikają, lecz za chwilę nacie rają w ósemkę
pieszo na nas.
Po kilkuminutowej strzelaninie
zabrakło nam amunicji. Zauważyli to Ukraińcy i jeden z nich krzyczy: - Antek,
chodź na ryby! - Za kilka sekund odzywa się inny głos w pięknej połszczyźnie
zabarwiony śpiewnym akcentem lwowskim: - Nie ma rady, panie poruczniku, trzeba się poddać! Obowiązek żołnierski wykonany, honor
oficerski urato wany, bez amunicji nic nie wskóracie, trzeba poddać się!
Gwarantuję słowem honoru, że nic złego wam nie zrobimy i z moich rąk odejdzie
cie żywi i nietknięci! A teraz powstać i ręce do góry! - Powstaliśmy ma
chinalnie i słyszę ten sam donośny głos: - W miejscu stać! Nie ruszać się! Ręce
do góry! - Wykonujemy rozkazy machinalnie. Podchodzi do nas ósemka jeźdźców
ukraińskich z przystojnym oficerem na czele. Odbierają broń i sprzęt połowy,
obmacują kieszenie. - Czetar Korol (tzn. król po ukramsku) jestem - i podaje mi
rękę. Częstuje mnie papie rosem i zwierza mi się, że jest studentem prawa,
synem parocha greko- katolickiego gdzieś spod Stanisławowa.
Zaprowadził nas do jednej z
rodzin polskich w Mikułińcach i polecił przygotować nam śniadanie. Pozostawił
jednego eskortanta uzbrojo nego, wręczył paczkę papierosów i pożegnał słowami:
Szybkiego pow rotu z niewoli w wolnej i niepodległej Zachodniej Ukrainie!
Prowadzą nas gościńcem na
Trembowlę. Na szosie panuje ścisk i zgiełk. Maszerują kolumny rozśpiewanych i
upojonych chwilowym powodzeniem oręża oddziały siczowców.
Po noclegu w Trembowli zawleczono
nas do punktu zbornego jeńców w dużej wsi pod Kopyczyńcami.
Następnego dnia wsadzono mnie na
chłopską podwodę i skierowano do dalszego etapu. Mój konwojent, stary i wąsaty
Ukrainiec wyjaśnia mi, że pojadę gdzieś do oficerskiego obozu jeńców a dzisiaj
będziemy nocować w Borszczowie. Chcę rozmawiać z komendantem punktu zbornego.
Pytam czy mogę zabrać mojego ordynansa Słowika. Komentant odmawia. Ściskam więc
mocno mojego wiernego towarzy sza boju i niedoli i dziękuję mu za jego
przywiązanie i wierność.
W Borszczowie zajeżdżamy do
komendy miasta, gdzie przyjmuje mnie jakiś starszy wiekiem oficer ukraiński. Po
krótkim namyśle wrę czył konwojentowi pismo i skierował go ze mną do
miejscowego pro boszcza parafii rzymskokatolickiej, oczywiście Polaka, z
poleceniem nakarmienia mnie i dostarczenia bielizny. Przywitano mnie tam z nie
kłamaną radością i serdecznością. Wykąpano, nakarmiono obficie, wręczono dwa
komplety czystej bielizny, a na drogę podano mi sporą paczkę gotowanej słoniny,
bochenek chleba i dużą paczkę pięknego po dolskiego tytoniu. Połowę tytoniu i
słoniny sprezentowałem konwojen towi. Chciałem się zaasekurować u niego, a
poza tym było to sympa tyczne chłopisko.
Jedziemy wśród żyznych łanów,
pięknych jarów i lasów Podola. Mijamy po drodze wyłącznie polskie, dostatnio
oraz ivedług europej skiej modły utrzymane dwory i pałacyki, otoczone zewsząd
morzem ukraińskich wiosek - mrowisk biedoty chłopskiej. Przychodzi mi do głowy:
Tu również panoszy się ten odwieczny „Drang nach Osten", tyl ko z tą
różnicą, że u nas na Śląsku wioski polskie, a divory, kopalnie i huty niemieckie, nawet tu i ówdzie czeskie. Tu dla
odmiany wioski ukraińskie, a dwory polskie - pomyślałem. Pchamy się na tę
Ukrainę, zamiast pilnować naszych rubieży zachodnich, naszych czarnych dia
mentów w Katowicach, w Bytomiu, a chociażby tego lśniącego jak bry lant i
najlepszego chyba na świecie węgla - antracytu w czysto polskiej Karwinie na
Śląsku Cieszyńskim. Zamiast wytyczać orężem granice w tych czysto polskich
ziemiach, to drepczemy po Ukrainie. / znów mi przyszedł do głowy Lwów, miasto,
o którym mi tyle cudów opowiadał mój brat cioteczny Paweł Branny z Żukowa,
który tam kończył poli technikę. Opowiadał, że tam we Lwowie duża większość
Polaków a ja cy oni wszyscy patrioci!
- Dobra tu ziemia - odzywa się do mnie po
polsku konwojent, tylko jej za mało dla chłopa i o grosz bieda. Ja mam trzy
morgi i utrzymuję ze mną osiem osób. Mieszkamy w jednej izbie. Głodni nie
jesteśmy, bo zbo ża i ziemniaków starczy, a co roku cztery kabany biję. Mam
konia i dwie krowy. Tylko bieda o grosz, bo prawie wszystko zjadamy. Synek mój
uczy się dobrze i chciałby do gimnazjum, łecz skąd wziąć grosza? -
- A jak myślicie, czy tu będzie Ukraina, czy
Polska? Bo mnie to wszystko jedno. Dla mnie ojczyzna tam, gdzie chleba i ziemi
dla mnie więcej - ciągnie dalej wąsacz.
Pokiwałem w milczeniu głową
ipomyślałem: Jeżełi moja urocza, ro dzinna i czysto polska Ropica na Śląsku z
jednym Niemcem, lułaścicie- lem folwarku, baronem Hermanem von Kuenburg ma
wrócić do Polski, to twoje czysto ukraińskie Wereszyce winne być rządzone przez
twoich.
Tylko co zrobić z takimi
regionami jak lwowski i złoczowski, gdzie mieszka chyba połowa Polaków? Co
zrobić z samym Lwowem, gdzie większość Polaków? -
Dojeżdżamy do Mielnicy, mieściny
leżącej między Dniestrem a ucho dzącym tu do niego Zbruczem. Podjeżdżamy do
komendy miasta, a stamtąd prowadzą nas do oficerskiego obozu jeńców. Zastałem w
nim aż dwóch oficerów, to jest porucznika Kowala z małopolskiego pułku ułanów
i-o dziwo - jednego z moich kolegów, z którym lizałem wspólnie rany frontowe i
grałem w szachy jeszcze przed rokiem w szpi talu w Cieszynie, podporucznika
Pustówkę Józefa z Cieszy- na-Brandysu. Byliśmy umieszczeni w jakimś pokoju czy
też celi wię ziennej w budynku sądowym. Byliśmy traktowani dobrze i humani
tarnie. Otrzymaliśmy smaczne i obfite obiady, które nam dostarczał za
zezwoleniem władz ukraińskich ofiarny komitet opieki nad polskimi jeńcami
zorganizoivany przez miejscowych Polaków. Pomieszczenie nasze było połączone
drzwiami z przyległym biurem urzędu sądowego i co kilka dni dostarczał nam
jakiś nieznany sympatyk przez dziurkę od klucza zwitek papieru, w którym w
zwięzły sposób otrzymaliśmy wia domości z walk z Ukraińcami i z Polski. Były
one coraz pomyślniejsze. Oto przykład:
- Dywizja Żeligowskiego dotarła z bolszewickiej
Odessy przez Rumunię do kraju.
- Z Francji przyprowadził gen. Haller
stutysięczną armię do Polski.
- Wojsko polskie ruszyło do nowej wielkiej
ofensywy przeciw Ukraiń com.
- Tarnopol znów zdobyty i jest w rękach
polskich.
Wiadomości te sprawiały nam
ogromną radość. Podczas przecha dzek obserwowaliśmy bacznie wszystkich
spotykanych ludzi z nadzie ją, że się skontaktujemy z tym naszym sympatykiem,
który na pewno był Polakiem. Liczyliśmy na jego pomoc przy ucieczce z niewoli.
Niestety nie udało się nam. Na odwrót. Pewnie go przyłapali, bo wia domości
przez dziurkę od klucza przestały nadchodzić. Równocześnie zostaliśmy
niespodzianie wtrąceni do ciemnej i ivilgotnej celi miejsco wego więzienia z
masywną kratą stalową w maluteńkim okienku i po tężnymi drzwiami. Nie
otrzymywaliśmy już obiadów od polskich ro dzin Mielnicy. Musiała nam
wystarczyć jeden raz dziennie podawana jakaś zupka i kawał chleba. Znalazło się
raz w tej zupie coś niedobre go, bo wszyscy w trójkę zachorowaliśmy na
żołądek. Leżeliśmy poko tem obok siebie w celi na twardych deskach. Oblazły
nas wszy i mieliś my silną gorączkę. Za kilka dni dopuszczono do nas polską
siostrę zakonną z lekarstwami, po których nam gorączka trochę opadła. Po dwóch
dniach odczułem nawet apetyt i chęć do życia. Nazajutrz znów nas odwiedziła ta
sama zakonnica. Podała nam lekarstwa, a przed odejściem dawała nam jakieś
tajemnicze znaki. Wyczuwałem, że dzie je się coś niezwykłego. Nazajutrz w
południe wpada do celi naszej jakiś oficer ukraiński i spogląda na nas
badawczo. Siedziałem wówczas na pryczy i spożywałem przed chwilką dostarczoną
zupę, a Pustówka i Kowal stękali i leżeli jak łazarze. Po odejściu oficera
odprowadzono, a raczej odwleczono ich gdzieś (od Pustówki się przy spotkaniu w
Cieszynie dowiedziałem, że do lazaretu, z którego udało im się zbiec), a mnie
eskorta poprowadziła do ogona odpoczywającej kolum ny wojskowej, która
niebaivem ruszyła na wschód. Przekroczyliśmy Zbrucz i już na terenie byłej
Rosji carskiej maszerowaliśmy na Kamieniec Podolski. Na szosie chaos, zgiełk i
harminder. Wojska ukra ińskie wycofywały się na wschód i zrozumiałem, że
jestem świadkiem epilogu bratobójczych walk polsko-ukraińskich o posiadanie
Lwowa i wytyczenie południowo-wschodnich granic Rzeczypospolitej.
Byłem bardzo osłabiony po
chorobie i ledwie się wlokłem. Po kilku dniach marszu dotarliśmy do Winnicy, a
stamtąd skierowano mnie do Mohylewa Podolskiego, gdzie miał być obóz jeńców
polskich. Okazało się jednak, że żadnego obozu jeńców tam nie ma, lecz
znajdowało się tam kilka ich drobnych grupek, których używano w jednostkach
ukra ińskich do cięższych robót, a kiuaterowały one pod eskortą w specjalnie
wydzielonych, pomieszczeniach tych jednostek.
Szmat drogi przemaszerowałem po
tych pięknych ziemiach kreso wych w tej niezapomnianej dła mnie kampanii. I
wiele się przeżywało w czasie tej tułaczki. Sporo przygód ciekawych, smutnych i
wesołych a bardzo często naprawdę bołesnych.
Podczas mej jenieckiej tułaczki,
podczas długiego przemarszu z Mielnicy do Mohylewa Podolskiego próbowałem kilka
razy zbiec.
W pierwszym dniu po odmarszu z
Mielnicy nocowaliśmy w niedale ko od Kamieńca położonej mieścinie Dunajewicze.
Skorzystałem w pewnej chwili z nieobecności eskorty, wyleciałem na podwórko z
na szej stajni i pobiegłem na oślep przez duży dziedziniec zapełniony wo zami
konnego taboru. Zwróciłem jednak rychło na siebie uwagę moim odmiennym mundurem
i zachowaniem się, co zauważył żandarm po- loivy pilnujący jakiejś budowy na
tym dziedzińcu oraz kilku tabory- tów. Zatrzymano mnie i odprowadzono z
powrotem. Oberwałem przy tym masę mocnych kopniaków i szturchańców i potężnych
uderzeń kolbami karabinowymi. W następnym dniu maszerowałem z opuch liznami i
siniakami. Próbowałem ucieczki jeszcze trzy razy, ale nieste ty zawsze
zostałem złapany. W tych wypadkach obyło się na szczęście już bez bicia.
W Mohylewie Podolskim byłem
jedynym jeńcem-oficerem. Trakto wano mnie humanitarnie i przydzielono
specjalnego podoficera do eskorty. Nazywał się Tabaczuk i pochodził z samego
Lwowa. Tabaczuk był dła mnie łagodny i grzeczny. Chodziliśmy codziennie na
dłuższe przechadzki do podmiejskich naddniestrzańskich sadów i pożeraliśmy masy
dojrzałych i przedniej jakości moreli, których tu pełno. Moje ła komstwo i
obżarstwo odchorowałem jednak kmvawą biegunką, która męczyła mnie dłuższy czas.
Lecz nadal chodziłem na te morele. Bardzo często już sam, bez eskortującego.
Od Tabaczuka nauczyłem się
alfabetu ukraińskiego i czytałem prawie codziennie ukraiński dziennik,
którego tytułu nie pamiętam. W jednej z obszerniejszych notatek prasowych
dowiedziałem się o pierwszym
powstaniu na Górnym Śląsku i jego zdławieniu przez Niemców. A więc coś się na
Śląsku dzieje. O Śląsku Cieszyńskim jednak żadnych komunikatów nie było.
Doczytałem się natomiast o tymczasowej polsko-ukraińskiej granicy na rzece
Zbrucz. To było dla mnie ważne.
W Mohylewie Podolskim
zaprzyjaźniłem się z polskim jeńcem Pietrzakiem, wielkopolskim ochotnikiem.
Rąbał stałe drzewo przy żoł nierskiej kuchni polowej. W czasie wojny służył w
niemieckiej mary narce wojennej. We wrześniu umówiliśmy się, że uciekniemy
przez Rumunię do Polski. Od Polski dzieliła nas przecież daleka przestrzeń do
Zbrucza, natomiast od Rumunii tylko płynący głębokim i szerokim ko rytem przez
Mohylew Dniestr. Pietrzak upatrzył już łódź rybacką na przedmieściu Mohylewa,
którą przepłyniemy rzekę na stronę rumuńską. Miał już zrobione dwa wiosła, które ukrywał w
gąszczach ogrodu, gdzie rąbał drwa do opalania kuchni.
W umówiony wieczór spotkaliśmy
się w tym ogrodzie. Przed odejś ciem powiedziałem Tabaczukowi, że udaję się do
sadów na morele. Niczego nie podejrzewał. Pietrzak zmyłił czujność Ukraińców,
symulu jąc chorobę. Po kolacji nie rąbał już drewna na ugotowanie śniadania,
podstawił kolegę, nie poszedł już na kwaterę i razem zniknęliśmy w za
legających ciemnościach w ogrodzie. Przebraliśmy się tam w jakieś cy wilne
łachmany, które Pietrzak trzymał ukryte w krzakach, zabraliś my wiosła i
cichuteńko poszliśmy na upatrzone miejsce. Czekaliśmy do chwili, kiedy w chacie
rybaka zgasło światło i stęknęła zapora w drzwiach. Po zejściu do rzeki
sprawdziliśmy, że łódź jest niestety nie malże pełna wody i jest łańcuchem i
kłódką przymocowana do jakie goś drzewa na brzegu. W łódce znajdował się jakiś
kubeł i Pietrzak za raz zaczął wodę z łódki wylewać. Ja natomiast poszedłem
poszukać jakiegoś narzędzia, jakiejś paki na ivyrwanie łańcucha z łódki. Pomimo
ciemności zobaczyłem nagle jak spoza sąsiedzkich zabudo wań wyskakuje trójka
ludzi i biegną w kierunku łodzi i Pietrzaka. Pietrzak zdążył jednak skoczyć do
Dniestru i płynąc przez rzekę krzy czał: Uciekaj!
Padały za nim gęste strzały. Były
jednak niecelne i Pietrzakowi uda ło się do Rumunii przepłynąć. Spotkałem się
z nim kilka razy po woj nie. Pracował w zakładach Cegielskiego w Poznaniu.
Zmarł niestety w 1930 r. na udar.
Ja oczywiście rzuciłem się do
ucieczki. Strzelano i wołano za mną. Terenu nie znałem, więc leciałem na oślep
i jakoś mijałem wszystkie przeszkody w ciemnościach.
Tej nocy przebyłem polami kawał
drogi. Musiałem być ostrożny, więc i dalszą wędrówkę kontynuowałem tylko w
nocnym czasie. Przez dzień odpoczyivałem w stogach słomy, lecz najczęściej na
skrajach la sów. Karmiłem się kaczanami kukurydzy i jabłkami lub gruszkami.
Ludzi unikałem, chociaż władałem już dość poprawnie językiem ukra ińskim. A
może bym wcale nie wzbudzał podejrzeń, gdyż byłem brud ny i ubrany w ukraińską
„gimnasciorkę“ i jakieś parciane spodnie.
W czwartym dniu pod wieczór
znalazłem się kilka kilometrów od Kamieńca Podolskiego. Przenocowałem w stogu
słomy, a następnego clnia przekroczyłem o zmroku przez nikogo nie zatrzymany
graniczny Zbrucz. Było suche lato i jesień, więc stan wody był niski i tylko w
jed nym miejscu zanurzyłem się po piersi.
Oddaliłem
się od rzeki kilkadziesiąt metrów, rozglądam się dookoła, lecz nie widzę i nie
słyszę nikogo, więc nawołuję głośno. Dopiero wtedy się z krzaków przede mną
odezwało: „Nie drzyj się tak do jasnej chole ry i podejdź bliżej!" Byłem
naprawdę w Polsce.
Z zarośli nad rzeką, w których znajdował się dobrze
zamaskowany pol ski posterunek obserwacyjny, wyszli dwaj żołnierze polscy.
- Z niewoli wracam! - wołam i rzucam się w
ich objęcia.
Zaprowadzili mnie do schronu położonego jeszcze
dalej od Zbrucza.
Byłem głodny jak wilk, więc przy świetle świecy
pożarłem tym bieda kom żołnierzom na pewno cały przydział chłeba i słoniny dla
całej noc nej warty i położyłem się spać. Między swoimi spało mi się dobrze i
bez trosko, więc obudziłem się dopiero w południe następnego dnia. A raczej
obudził mnie z twardego snu komendant tego odcinka gra nicznego, który
postarał się o mój transport do Czortkowa. Tam w szta bie dywizji złożyłem
sprawozdanie z niewoli, otrzymałem nowiuteńki mundur oficerski i odpoczywałem.
Szwendałem się kilka dni po mie ścinie i uzupełniałem złożone sprawozdanie.
Prawdziwym odpoczynkiem dla mnie
był jednak dopiero pobyt we Lwowie. Byłem tam dziesięć dni niby to w szpitalu.
W rzeczywistości zwiedzałem i podziwiałem to piękne, bogate miasto.
Iprzekonałem się na własne oczy i uszy, że jest to miasto naprawdę polskie. Na
ulicach by łem zatrzymywany przez różnych ludzi, którzy mnie zapraszali na po
częstunek do najbliżej położonego lokalu albo do swego mieszkania na obiad czy
też kolację. Miasto radowało się wciąż jeszcze z wywalczonej z ciężkimi
ofiarami wolności i powoli powracało do normalnego życia.
Pod koniec października wróciłem
do Cieszyna. Chciałem udać się do mej rodzinnej Ropicy, lecz dowiaduję się,
żejest zajęta jeszcze przez wojsko czeskie. Pobiegłem na Wzgórze Wisielców
(Galgenberg) i na wieżę Piastów i stamtąd wodziłem błędnym wzrokiem w kierunku
mej ukochanej Ropicy i w kierunku szczytów beskidzkich, szukając mego
rodzinnego domu z czerwonym dachem.
- Nie widać go, gdyż jest zasłonięty
pagórkami. Jak go tu przesunąć tych kilka kilometrów na wschodni brzeg Olzy? -
rozmyślam w duchu.
- Wróciłem
z niewoli od braci Ukraińców do mego rodzinnego domu, lecz dom ten znajduje się
z moją rodziną w niewoli u braci Czechów. - Pieski jest los Ślązaka
Cieszyńskiego - żołnierza polskiego - patrioty polskiego. Jest on tylko pyłkiem
w wielkiej grze obcych polityków.
- A ciekawy jestem, jak też ta moja kochana Jarka
Janalówna z Gnojnika obecnie wygląda. - Przypomniały się mi słowa Zadory, któ
ry śmiał się z tej mojej wielkiej miłości do Jarki i mówił: - Wybij sobie tę
Czeszkę z głowy, pasuje do ciebie jak róża do kożucha! - No tak, tak! Ale
Zadora wcale nie uznawał kobiet i powinien pójść do klasztoru, a ja nadal
kocham Jarkę! Pierwszą noc przenocowałem u siostry Zuzi i szwagra Światlocha w Cieszynie. Przyjęli mnie z
przerażającą rado ścią jako zmartwychwstałego nieboszczyka. Okazało się, że w
Ropicy zostały odprawione w mojej intencji msze żałobne, gdyż matka otrzy mała
jakieś niejasne zawiadomienie, że zaginąłem bez śladu na froncie ukraińskim.
Prorokowała mi z tego powodu siostra Zuzia długie życie.
Artykuł naukowy powstał w ramach projektu pt.: Generacja pamięci. Śląski zew na ratunek Rzeczypospolitej, realizowanego
dzięki wsparciu Programu Wieloletniego NIEPODLEGŁA na lata 2017-2022 w
ramach Programu Dotacyjnego „Koalicje dla Niepodległej –
#wiktoria 1920”.
Komentarze
Prześlij komentarz